Dawno już nie prezentowaliśmy recenzji książki K. Nowaka „Rowerem i pieszo…” , tym razem autorem jest bloger Bazyl. Ciekawostka:   do 23 lipca pod tekstem  jest aż 25 komentarzy!
————————————————————————————————–
Kiedy skończyliśmy wraz z Bartkiem “Afrykę Kazika”, książkę, która jest uproszczoną, dostosowaną do dziecięcego czytelnika, wersją historii pewnego przedwojennego globtrotera, wiedziałem że muszę kiedyś przeczytać wersję adult. Bo choć nie jestem rowerzystą absolutnym, to znaczy takim, który podporządkowuje swe życie bezustannemu kręceniu korbą, to jednak jazda rowerem sprawia mi wiele frajdy i lubię czytać o rowerowych wyczynach. A takim było niewątpliwie eksplorowanie Czarnego Lądu, przy pomocy dwóch kółek (choć nie tylko), w czasach, kiedy o GPS nie ćwierkały jeszcze ptaszki, napoje izotoniczne zastępowała skisła woda ze skórzanego bukłaka, a spotkanie z lwem nie oznaczało, bynajmniej, przejażdżki opancerzonym dżipem z eskortą po terenie parku safari. Nie dziwi zatem fakt, że kiedy tylko nadarzyła się okazja zakupu książki, ba, opatrzonej dodatkowo autografem jej redakcyjnego ojca, Łukasza Wierzbickiego, śmiało pogoniłem węża z kieszeni.
I tak oto, pewnego czerwcowego dnia, razem z Kazimierzem Nowakiem, a właściwie dzięki jego relacjom, udałem się prosto z poznańskiego dworca na podbój Afryki. To stamtąd właśnie, opuszczając żonę i dwójkę dzieci, wyruszył on bowiem w podróż swojego życia, która miała być zarówno spełnieniem dziecięcych marzeń, jak i, nie oszukujmy się, remedium (pieniądze za relacje i zdjęcia z podróży) na szalejący kryzys i kłopoty finansowe rodziny. W ciągu długich pięciu lat pokonał ok. 40 tys. kilometrów zmagając się z własnymi słabościami (malaria), z kłodami rzucanymi mu pod nogi przez kolonialnych urzędników (cła, opłaty), z niebezpieczeństwami dzikiej przyrody (nie tylko drapieżniki, ale i insekty) i tysiącem innych problemów. Dość wymienić brak wody, jedzenia, pieniędzy, a co za tym idzie, możliwości znanego już w tamtych czasach wygodnego podróżowania. O dziwo, pan Kazimierz chwali sobie taki sposób wojażowania i nie zważając na pustki w kieszeni czy, momentami, czterdziestostopniową gorączkę, prze uparcie, najpierw z północy na południe Afryki, a następnie z powrotem ku Morzu Śródziemnemu.
Z zebranych w książce relacji wyłania się obraz człowieka organicznie wręcz ciekawego otaczającego go świata. W pamięć zapadło mi jedno ze zdjęć podróżnika, na którym w ogorzałej i otoczonej krzaczastą brodą twarzy, błyszczą oczy pięcioletniego szkraba, iskrzące się zachwytem nad tym co widzą. Raduje go bliska styczność z przyrodą, uwielbia samotność pustyni, obcowanie z którą jest dla niego odpoczynkiem od zgniłej cywilizacji. Z zapałem piętnuje politykę kolonialną państw europejskich i zachowanie białego człowieka w stosunku do tubylców, którym zresztą też się zdrowo (choćby za lenistwo) od wędrowca dostaje.
Podoba mi się postać pana Nowaka i determinacja z jaką realizuje swój plan. I nie przeszkadza mi w tym nawet odrobina egocentryzmu, jaki rodak – obieżyświat prezentuje czasem w swoich opisach, bo jego dokonania jak najbardziej go do niego uprawniają. Relację z jego szalonej podróży czytałem w okresie wielkich upałów, co pozwoliło wczuć się w klimat snutej opowieści, a dodatkowa wycieczka rowerowa w tym okresie, stała się lichutką namiastką tego, czego doświadczył ten dzielny człowiek.
Kurczę, mógłbym rozprawiać o tej afrykańskiej odysei bardzo długo, ale nie chcąc Was zanudzać powiem tylko jedno – warto poznać tę zapomnianą, a dzięki pracy grupki zapaleńców, na nowo odkrytą, postać. I spróbować zrozumieć, jak wielki heroizm krył się w tym skromnym facecie. Polecam!
środa, 11 lipca 2012